Czarnego słońca palił płomień
Czekając na porannej rosy łzy
On trwał wieczny jak kamień
Łudził się że blisko już świt
Gdy nocą przemierzał zaświatów przestrzenie
Wiejące chłodem koszmarnych słów
Nie mogąc zasnąć kroczył przed siebie
By zmarłych wspomnień nie budzić znów
On jest nocą ona jest dniem
Wieczorem i o świcie
Będą mijać się
Delikatna jak płatki róży czerwonej
Symbol radości jak tęcza po burzy
Gubiąc nadzieję w ucieczce szalonej
Nie pozna celu swej podróży
Rozdarte serce z rozpaczy krzyczy
Los zadał mu ranę okrutną
Odarta z dumy pełna goryczy
Do końca śpiewa swą pieśń smutną
Okrutnego boga ręką rozdzieleni
Toną w bólu cierpieniu i łzach
Uciekają ciągle przed swym przeznaczeniem
Ona w blasku słońca a on w snach
Ich spojrzenia nigdy spotkać się nie mogą
Nie poczują nigdy dotyku rąk swych
Każde z nich biegnie znienawidzoną drogą
Tak będzie przez wieki przez wszystkie dni
Łzy są kroplami krwi duszy
Którą ukłuje cierń zawiści