A.J.K.S. - Co czułaś Kochana IV (Antychryst) lyrics

Published

0 197 0

A.J.K.S. - Co czułaś Kochana IV (Antychryst) lyrics

[Intro] Oddychaj spokojnie [Zwrotka 1] Wyobraź sobie, że dmuchasz w kwitnący oset Spływający pot po ciele przypomina rosę Jesteś kolejną z wiosen, która chciała począć Żywie Lecz w akcie kopulacji zatraciłaś się dotkliwie Moje przyspieszone tętno? Bo jesteś tą królewną Która daje i odbiera, takich ludzi czeka piekło Jednakże tyś nieludzka i poza zasięgiem Wszedłem już w paprocie, a będę brodził głębiej Suchoty i zawroty głowy to łowy percepcji Za myślami, które porwał wartki nurt obiekcji Choć pewnym twej urody to nie mam pewności Czy skrzywdzisz mnie w imię matczynej miłości Mdłości? Ja wyrzygałem duszę Darowanym suwenirem są skazy na skórze Na zawsze je zachowam, bo prosiłaś bym pamiętał Ja ci tego nie zapomnę, bądź przeklęta [Zwrotka 2] Zabrałem połamane miecze by włożyć je do pochew Jeśli będziesz chciała jeszcze więcej ich zniosę Do twojego gniazda, choć siebie sam nie znoszę Za to, że kochanków ci przywodzę, jak kłoda na drodze Unieruchomiony, mogę wyć na wszystkie strony Jak wilki, które pożrą mnie za próżne wysiłki Samodestrukcji, to zniszczenie wsiąka w ziemie Jak nasienie rzek, które jęły cię pokrywać Latem się oddajesz, a gdy nastaje zima Ty o mnie zapominasz, wszechistnienia Poncjusz Piłat Chrystusa już zabiłaś, a we mnie wpajasz odrazę Do każdej z kładek przerzuconej nad strumieniem I mostkiem nad rzeką, co kładzie się wśród żeber Bo w odbiciu wody mogę przez przypadek ujrzeć siebie Nagiego, ale za to z mieczem w dłoni Rżnąłbym cię tak mocno, jak człekowi nie przystoi Nasze pożądanie budzi zwierzęcą agresję Mam niedźwiedzi totem, więc ryk niesie się po lesie Ciągle jestem w stresie więc trzęsą mi się dłonie Jak galopujące konie po twym łonie - głuchy tętent Wiotkie liście- wiem- służyły za przynętę Ja oddałem ci żołędzie, choć nie jestem dębem A tylko zwykłym grabem, niełatwo jest mnie złamać Ty jednym podmuchem wiatru tego dokonałaś [Zwrotka 3] Matko Ziemio, wiesz, że tracisz swoje dzieci? Bo z żywych ludzi rodzą się już martwi poeci Którzy piszą strofy życia tak pokrętne jak gałęzie Aby, koniec końców, urwać je na przęśle Pożerasz swoich synów, co duszą się w sprzecznościach Miłości i pogardy do twojego łona Co dzień zatykają w nim chłodną broń drzewcową Boś tak ich nauczyła, że to przemoc rodzi owoc Dławisz swoje córki w podłych przeczywistościach Tylko czekasz, aż każda z nich będzie dorosła By mogli je zbrzuchacić namiestnicy twojej wiary Którą każdy nosi w sobie jak senne koszmary Nie sposób ich wyplenić, tak silnie już osiadły Na dnie świadomości o sprzeczności twego wnętrza Ciągle się wypiętrza i kocha być wypowiadana Natura jest kościołem Szatana